Łubu dubu, niech nam żyje Władymir Władymirowicz
Lizania w Rosji nigdy dosyć. Nie tylko w Rosji rzecz jasna, ale trzymajmy się naszego wielkiego wschodniego sąsiada. Propagandziści wpadli tam na osobliwy pomysł na odciągnięcie uwagi od rozpełzających się po kraju antyrządowych demonstracji. Ich powodem jest podniesienie wieku emerytalnego w kraju, gdzie średnia wieku mężczyzn nie przekracza 66 lat. Jest tych protestów coraz więcej i wybuchają nie tylko w dużych miastach, gdzie poparcie dla władz nie jest bezwarunkowe, ale też na głębokiej prowincji, gdzie władza pochodzi od Boga a Putin jest jego ziemskim namiestnikiem.
Nic więc dziwnego, że popularny dziennikarz Władymir Sołowiew, na którego Kreml może zawsze liczyć zaserwował widzom mrożący krew w żyłach serial dokumentalny pod wszystko mówiącym tytułem „Moskwa, Kreml, Putin”. Sołowiew jest tego cyklu wymarzonym autorem, bo dziennikarz swoją popularność i pozycję zawdzięcza nakręceniu kilku filmów i napisaniu kilku książek o życiu i twórczości Władymira Władymirowicza. Cotygodniowy show zaczął się od pokazania prezydenta wędrującego po Syberii, głaskającego dzieci po główkach w przededniu rozpoczęcia roku szkolnego, czy opłakującego śmierć słynnego piosenkarza, Josifa Kobzona, nazywanego rosyjskim Sinatrą.
Trzeba przyznać, że to znaczący jakościowy skok od słynnych obrazków jurnego cara, hulającego bez koszuli na koniu czy nurkującego w batyskafie, które tak cieszyły nasze oczy kilka lat temu. Komentatorzy opozycyjni w Rosji widzą w tym skoku nawiązanie do epoki sowieckiej w jej najbardziej skostniałej fazie. Wtedy wypudrowane truchło Breżniewa straszyło z ekranów telewizorów w duszoszczypatielnych, kombatanckich wspominkach z Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Dziś Rosjan w telewizji straszy ciągle żywotny Putin. Świadczy to nie tylko o żywotności jego reżimu, ale także o ciągłości rosyjskiej propagandy.